czwartek, 14 stycznia 2016

Smok w herbie

Warto pogrzebać czasem w starej skrzyni, gnijącej omalże w piwnicznym kącie i z jej zakurzonego dna wyciągnąć coś, czego się dawno nie widziało. Pod mocarnymi splotami zdziczałych kabli, szeleszczących i posykujących niczym jadowite węże można znaleźć wiele... na przykład: smoka. Oczywiście, smoka oswojonego, zamkniętego bezpiecznie w zielonym pudełku z napisem "dvd" po boku. 
Takiego właśnie gada znalazłam ja, choć ukrył się on pod niepozornym napisem na wieczku, który głosił: "Królowa Bona". Wiedziałam jednak, że w herbie ma smoka i w żadnym razie nie należy go lekceważyć.
Ten doskonale zrealizowany mini-serial historyczny z lat 1980 - 1981 w reżyserii Janusza Majewskiego to kompletna historia niełatwego życia królowej Polski Bony Sforza d'Aragona. 
Władczyni ta nie została doceniona mimo gorliwej pracy, jakiej się podjęła i z sukcesem przeprowadzała dla dobra naszego kraju. Zapewne dlatego, że zwykła ona zbyt często mieszać się do spraw uważanych wówczas za domenę mężczyzn, a wybuchowy i nieustępliwy charakter współczesnej businesswoman nie uczynił jej bynajmniej królową kochaną. Zrobiła zaś niemało: rozbudowała Warszawę i całe Mazowsze, zadbała o skup dóbr na Litwie, zapełniając pusty wcześniej skarbiec królewski. 
Czy jednak komuś mogła być w smak kobieta tak chciwa i żądna władzy? 
Została wreszcie sama, opuszczona, zdyskredytowana i znienawidzona nawet przez własnego syna - Zygmunta Augusta. 
Gra aktorska i scenariusz w tym dwunastoodcinkowym widowisku to jego niewątpliwe największe atuty.
Aleksandra Śląska w roli tytułowej krzyczała, wydawała rozkazy, awanturowała się i rozpaczała - a wszystko to z teatralnym rozmachem, z prawdziwą mocą godną polskiej królowej. Każde "presto!" w jej ustach rozkazywało, każde "Dio!" rozpaczało, a "mio caro" zawsze rozczulało słodyczą. 
Inni aktorzy poradzili sobie równie świetnie, ale nic nie mogło przyćmić blasku aktorstwa odtwórczyni głównej roli.
Na osobną pochwałę zasługuje jednak choćby Piotr Fronczewski w roli Stańczyka. Roli skromnej, a jednak tyle mówiącej o ówczesnej sytuacji naszego kraju.
Scenariusz autorstwa Haliny Auderskiej (także autorki wspaniałej książki "Królowa Bona. Smok w herbie", na której podstawie powstał scenariusz do serialu) to mieszanka błyskotliwego humoru z logicznie i spójnie skonstruowanymi dialogami, niebanalnymi i zmuszającymi widza do analizowania, myślenia o możliwych konfiguracjiach fabuły.
Klimat serii też warto zaliczyć w poczet zalet; z łatwością pozwala się on wczuć w realia XVI w. 
Pozwolę sobie tu na małą dygresję odnośnie klimatu w serialach czy filmach historycznych. 
Uważam, że współczesna polska kinematografia pod tym względem boleśnie kuleje. Doskonały obraz w wysokiej jakości, jaskrawe kolory i nędzna gra aktorska, scenariusz - sieczka, fabuła - porażka, efekty - quasi-amerykańska papka wizualna. Po seansie filmu takiego jak choćby "1920 Bitwa Warszawska" (2011) straciłam wiarę w możliwości naszych rodzimych twórców. 
Czy to w końcu nie jest jakiś rodzaj drażniącej ironii losu, że w dobie ubogiej pod niemal każdym względem, takiej jaką był z całą pewnością socjalizm tworzyliśmy o wiele lepsze widowiska historyczne niż teraz?
Lepsze: tak, ale zapewne mniej widowiskowe - powiedziałoby wielu. Niech więc mówią, jeżeli cenią efekty wyżej niż sens, wyżej niż aktorstwo, wyżej niż klimat... których w "Królowej Bonie" na szczęście nie braknie, a wrócić można zawsze do tej, moim zdaniem, lepszej strony minionego reżimu i to nawet, jak powiedziałaby władczyni: presto. Wystarczy przecież tylko pogrzebać w starej skrzyni i wyciągnąć z niej smoka.



<Od lewej: Zdzisław Kozień jako spokojny król - Zygmunt Stary, Piotr Fronczewskie jako mądry błazen - Stańczyk oraz Aleksandra Śląska jako władcza królowa Polski - Bona>




czwartek, 7 stycznia 2016

Barwy (niedostatecznie) ochronne

Brzydka pogoda, pada deszcz, śniegu brak. Tak należałoby streścić czynniki odpowiedzialne za podjęcie przeze mnie decyzji o wyborze "Barw ochronnych" (1977) Zanussiego na deser po nijakim dniu. Jakież było moje zaskoczenie, gdy z deseru wyszła suto zakrapiana PRL-em kolacja na co najmniej cztery osoby, a mnie tymczasem przyszło zjeść ją w samotności! Wszystko bez przeszkód się zmieściło, tak wyborne Zanussi przygotował danie. Ale nie byłoby ono nawet w połowie tak apetyczne, gdyby nie kunszt aktorski Zbigniewa Zapasiewicza, który w roli docenta Jakuba Szelestowskiego, człowieka cynicznego i przebiegłego niczym Machiavelli, nieustannie podkopywał moralnie swojego młodszego kolegę, idealistę - magistra Jarosława Kruszyńskiego (Piotr Garlicki).
Ta kolizja postaw życiowych stanowiła rdzeń fabuły, a wszystko inne jedynie papierową nadbudowę. Owszem, nadbudowę niezwykle istotną, bo nadającą kierunek polemice bohaterów. 
Docent Szelestowski był orędownikiem bezpieczeństwa idywidualnego, preferował przybranie przysłowiowych barw ochronnych, by żyć w błogiej obojętności względem świata. Jawnie drwił z naiwnej wiary magistra Kruszyńskiego w sprawiedliwość. Leniwie, jakby od niechcenia zbywał młodszego kolegę, mówiąc: "A co to jest sprawiedliwość? Czy pan zauważył, że pojęcie sprawiedliwości właściwie występuje w bardzo niewielu dyscyplinach? Na przykład w ogóle się o nim nie mówi w naukach przyrodniczych, w samej przyrodzie." W przyrodzie zaś, do której Szelestwoski nieustannie się odwoływał, najsłuszniej jest wytworzyć kamuflaż i skryć się za nim, aby przetrwać. Tylko to jedno jest ważne. A poprawiacze świata pokroju Kruszyńskiego? Oni, według pewnej złośliwości wygłoszonej przez bohatera, są zaledwie o krok od inkwizycji, czy nawet gestapo. I po co to wszystko? Po co? Skoro można żyć sobie, wzruszywszy ramionami na nieczułość otaczającego nas środowiska? 
Nieszczęsny magister osaczany jest przez niepowodzenia i trudne do zbicia argumenty bardziej doświadczonego przeciwnika. Wszystko zdaje się potwierdzać brak racji bytu jego idealizmu. W filmie nieustannie przewija się też leitmotiv - zwierzęta, przyroda pod każdą, niewinnie eksponowaną przez twórców postacią. Przyroda, instynkt samozachowawczy, kamuflaż... Wszędzie wokół powracające motywy, które wraz z rozmaitymi porażkami powoli przepełniają czarę goryszy naszego idealisty. 
To nieustanne "podgryzanie" kończy się niespodziewanie, gdy z potulnego magistra, atakowanego ze wszystkich stron "jednak wylazło zwierzę" i był o krok od morderstwa, którego ostatecznie... Czy dokonał? O, nie, na to pytanie z pewnością na łamach tego bloga odpowiedzieć nie zamierzam. Powiem tylko, że ostatnie wygłoszone przez naszego cynika zdanie odkryło przed widzem prawdę najpełniejszą o barwach, które nie zawsze są dostatecznie ochronne.
Syta wrażeń, kreślę te słowa w nadziei, że ktoś na podobną ucztę także się skusi.



<Zdjęcie z filmu "Barwy ochronne" (1977) w reżyserii Krzysztofa Zanussiego; po lewej Zbigniew Zapasiewicz jako docent Jakub Szelestowski, po prawej Piotr Garlicki jako magister Jarosław Kruszyński>


czwartek, 31 grudnia 2015

Idiota, czyli człowiek doskonały

Przechadzając się po mieście, czy przesiadując długie godziny na uczelnianym stołku zdarza mi się niekiedy słyszeć pospolite ludzkie narzekania na to, jakim ktoś tam jest strasznym idiotą. Od dłuższego czasu mam skłonność do pobłażliwego uśmiechania się w odpowiedzi na podobne, mimochodem wychwycone skargi. Przecież nie istnieje wspanialszy komplement!
Znałam kiedyś jednego idiotę i muszę powiedzieć, że nie zdarzyło mi się spotkać człowieka mądrzejszego i bardziej rozbrajającego niż on. Znajomość ta trwała jednak tylko jakieś dwa tygodnie, a to wszystko przez moją zachłanność! Mogłabym znać go dłużej, gdybym powściągnęła apetyt, ale niestety okazało się, że jestem do tego całkowicie niezdolna. Przyjaźń ta była papierowa, ale w końcu dostąpiła także zaszczytu wizualizacji...
Czy ktoś tu czytał powieść "Idiota" Fiodora Dostojewskiego? Nie ma prostszej drogi, by zawrzeć tę samą znajomość! Chociaż może jest? Ta wizualna.
Mam tu na myśli mini-serial produkcji rosyjskiej "Idiota" (2003) w reżyserii Władimira Bortko.
W zaledwie dziesięć odcinków tego mistrzowsko zrealizowanego widowiska mamy możliwość śledzenia smutnych losów księcia (tylko z tytułu) Lwa Nikołajewicza Myszkina - człowieka tak poczciwego, wzruszająco inteligentnego i cierpliwego, że... nieustannie nazywanego idiotą! 
O tak, w otoczeniu dziewiętnastowiecznej petersburskiej śmietanki towarzyskiej, wśród której brylują pochlebcy, oszuści i histerycy obu płci, ten nieszczęsny ubogi epileptyk nie może być nazywany inaczej. Tak bardzo różni się on od tych bogatych manekinów, a jednak... ufa im bezgranicznie i dla byle łotra gotów byłby się poświęcić w najgłupszy z możliwych sposobów.
Faktycznie, powiecie, idiota! Ale to nie z nim jest coś nie tak! To świat wyzbyty wszelkiej wrażliwości, nieufny i zblazowany nie rozumie dziecinnego entuzjazmu Myszkina, który w prostej linii przypominać widzowi (czy też czytelnikowi?) musi postać Jezusa Chrystusa.
Nasz nowy Nazarejczyk spotyka na swej drodze istotę wyjątkowo pokrętną i pokrzywdzoną - Nastasję Fillipowną. Oczywiście, od razu zostaje na nią skazany przez swoje miłosierdzie. Na nią i na walkę z jej postępującym popędem do autodestrukcji. Nie może pozwolić jej zginąć, czyni ją więc swoim krzyżem.
Ów boży głupiec z czystym sercem wybitnie odtwarzany jest przez Jewgenijego Mironowa. Ten aktor nie gra Myszkina - on się nim najzwyczajniej w świecie staje! Lidia Wielieżewa w roli Nastasji także wypadła doskonale, a Władimir Maszkow wykreował Rogożyna cudownie dwubiegunowego (była to postać niemal jednoznacznie negatywna, w serialu pojawił się zaś subtelnie zarysowany dualizm). 
Całe widowisko ujmuje teatralnością, dbałością o oddanie klimatu dziewiętnastowiecznego Petersburga oraz wręcz niespotykaną wiernością książkowemu pierwowzorowi. To rzadka zaleta filmowych realizacji powieści, a należy wspomnieć, że książka ta do najprostszych nie należy! Mnogość postaci i wątków zawsze przeplata się u Dostojewskiego i tworzy swoistą mozaikę. Nie przeszkadza to jednak twórcom serialu, którzy doskonale odnajdują się w tym labiryncie.

Zakończenie widowiska wstrząsnęło mną nawet silniej, aniżeli finał książki. Papierowi bohaterowie obleczeni w ciała nabrali realności, a fatalność ich losów poraziła znacznie bardziej, gdyż stała się boleśnie namacalna, a widzowi przez to po prostu bliska.


Tak oto książka, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ożyła dzięki fantazji twórców serialu i wyszeptała na zakończenie tylko jedno: że każdy Chrystus musi w końcu zostać ukrzyżowany.



<Jewgenij Mironow jako książę Lew Nikołajewicz Myszkin>



<Profesjonalnie zmotnowany zwiastun fanowski. Napisy angielskie można włączyć>



czwartek, 24 grudnia 2015

Zbrodnia i kara w trzydzieści minut, czyli niedługa historia o tym, jak krótki metraż połknął w całości długą książkę

Zamykanie książek nawet w trzygodzinnych filmowych skrzynkach rzadko wychodzi im dobre. W tak ograniczonym środowisku karleją, chudną i tracą całą papierową werwę. Twórcy ekranizacji zbyt często muszą się przez to chować pod stołami i sofami przed rzeszą rozsierdzonych fanów tych książek, na których dokonali bestialskiego aktu gwałtu.
Tak fatalnie przedstawia się kwestia długich filmów, w których jest miejsce i zwykle fundusze na bezpieczne rozstawienie elementów papierowej fabuły. A co z krótkometrażowymi wizualizacjami książek?
Skoro dwie, czy trzy godziny nie potrafią zwykle oddać literackiemu pierwowzorowi należnej czci, to co dopiero mówić o kilkudziesięciu minutach?
Synteza jednak może być paradoksalnie tym, czego książce potrzeba, żeby wysączyć z niej samą esencję, crème de la crème. Brak możliwości zbytniej rozrzutności w kreacji świata i bohaterów, brak dławiącej pokusy, żeby zostawić bezwzględnie swój własny, wielki, oryginalny i czytelny podpis na ekranizacji, czy adaptacji są zapewne czynnikami, które mogą wpływać korzystnie na te syntetyczne dzieła.
Mało czasu, oczywiście, dyscyplinuje filmowca, ale to wcale nie znaczy, że całkiem pozbawia go możliwości zostawienia owego podpisu. Nie będzie się on jednak przejawiał we wprowadzaniu wyimaginowanych wątków, czy bohaterów (tak jak to niestety miało miejsce w nowej koszmarnej wizualizacji Hobbita Tolkiena). Do dyspozycji pozostają mu inne narzędzia. Retrospekcje, symbole i wszystko to, co buduje klimat. Klimat, klimat i jeszcze raz klimat. 
To właśnie jest to, czego w minimalistycznej pod względem czasu ekranizacji Zbrodni i kary (2000) w reżyserii Piotra Dumały nie zabrakło.
W zaledwie pół godziny ta psychologicznie skomplikowana i długa powieść mieści się całkowicie. Oczywiście, nie można tu mówić o oddaniu wszystkich wątków. Autor postawił na ukazanie genezy zbrodni. Typową dla Dostojewskiego zawiłość oddał przy pomocy symboli i retrospekcji, niepokojącej muzyki i wyostrzonych dźwięków tak banalnych, jak choćby bzyczenie muchy w pokoju Raskolnikowa. Nietrudno jest wyczuć jego rozdrażnienie, gdy także nam samym mucha donośnie bzyczy w głośniku. Poza głównym bohaterem mamy oczywiście także inne postaci. Ofiarę zbrodni, przedstawioną jako karykaturalną starszą panią z wielkim nosem, płaską czaszką i zapadniętymi ustami. Sposób w jaki lichwiarka Alona Iwanowna przełyka ślinę dla widza musi wydać się, jeżeli nie drażniącym, to z pewnością obrzydliwym. Jako kontrastujący z osobą starej lichwiarki promyk światła o delikatnych rysach przedstawiona została postać Soni, która dla Raskolnikowa będzie pierwszą iskrą do duchowego wyzdrowienia. Mamy tu jeszcze jedną postać. Zagadkowego mężczyznę, który śledzi przebieg akcji i niezauważony dowiaduje się o zbrodni. Jest to oczywiście Swidrygajłow, o czym z całą pewnością przekonujemy się w ostatnich scenach, gdy bohater "wybiera się do Ameryki". 
Poza syntetyczną, ale sugestywną kreacją postaci, genialny jest sam sposób w jaki film został zrealizowany. Jest to dość nietypowa animacja. Poszczególne ujęcia zostały namalowane na płytach gipsowych i dzięki temu zyskały fakturę obrazów olejnych w kolorach sepii.
Mimo uproszczeniom i zawiłościom, Zbrodnia i kara Dumały to obraz przeszywający, upiorny i jednocześnie fascynujący. Rosnące napięcie i niepokój mrocznego świata, osaczają widza, hipnotyzują i wyostrzają zmysły. Poczucia estetyki nie zakłóca artystyczne wykonanie całości, wyostrzone dźwięki i brak dialogów - to wszystko tworzy pakunek imponujący.
Jest to obraz specyficzny, a dla mnie, jako osoby zafascynowanej twórczością Dostojewskiego, podwójnie frapujący.
Włosy wręcz jeżą się na karku, a dłoń stopniowo, jakby mimowolnie szuka przy boku siekiery Raskolnikowa.


<stara lichwiarka - Alona Iwanowna>


<Sonia>


<Raskolnikow>


czwartek, 17 grudnia 2015

Bajeczna podróż za jeden grosz

Zima, śnieg (choćby i nawet teoretyczny), długie noce... czy można wyobrazić sobie lepsze środowisko do rozwoju wyobraźni? Nas kropla marzeń w szarym wirze styczniowej rzeczywistości nic nie będzie kosztować, a filmowców? Czy za bilet do filmowej krainy wyobraźni można zapłacić jeden grosz i nie trafić do podrzędnego hoteliku pełnego efektów specjalnych pod postacią karaluchów wielkości wołów? 
Można?
Można.
Przyjemną, choć mało znaną, mało dochodową i niskobudżetową wycieczkę zapewnić może fińsko-kanadyjskie Imaginaerum z roku 2012 w reżyserii Stobe Harju. Warto krótko nakreślić genezę powstania tego w gruncie rzeczy dość niecodziennego obrazu. Po wydaniu w roku 2011 albumu Imaginaerum członkowie fińskiej grupy muzycznej Nightwish doszli wspólnie do wniosku, że krążek wyszedł apetyczny, więc... czemu by go nie zmaterializować? Początkowo pojawił się pomysł stworzenia osobnych teledysków do każdej piosenki, ale z tego zrezygnowano niemal natychmiast i podjęto decyzję o realizacji pełnometrażowego filmu fabularnego, który odtworzyłby krainę wyobraźni, a nuty oblekł w kształty. Po licznych turbulencjach obraz powstał i... oczywiście się nie zwrócił. Cóż... kogo, poza fanami, zainteresuje film o twórczości tego zespołu? Niewielu. Można oczywiście oglądać go, nie znając grupy. Znajomość nieco pogłębia, ale jej brak nie zubaża zauważalnie.
Tak więc, co my tu mamy?
Mamy podstarzałego kompozytora, Toma, który na skutek demencji starczej stopniowo tracił kontakt z rzeczywistością, aż w końcu zapadł w śpiączkę. Zamknięty w pułapce swojego umysłu, cofnął się do czasów dzieciństwa. Jedyną ucieczką jest odnalezienie utraconych wspomnień. Także wspomnień o córce, z którą kontakt przed laty utracił.
Imaginaerum prowadzi widza przez świat powykrzywiany symbolami, zdominowany przez złowrogiego Bałwana. Tom musi stawić czoła samemu sobie i swoim koszmarom, a jego córka, Gem, w tym samym czasie mierzy się z decyzją o eutanazji nieprzytomnego ojca.
Mimo braku dławiących efektów specjalnych typowych dla kina dwudziestego pierwszego wieku obraz jednak zaskakuje. Symfoniczna muzyka metalowa zredukowana do formy ścieżki dźwiękowej doskonale harmonizuje z poszczególnymi etapami fabuły, a magiczny klimat to coś, czego filmowi z całą pewnością nie brak. Brak tu jedynie czasu na rozwój fabuły i pogłębienie postaci, ale czego można oczekiwać od bandy zdziczałych finów rodem z karelskiego lasu, którzy z kręceniem filmów niewiele mieli wspólnego? Wszelkie ubytki rekompensuje mi choćby imponująca scena w koszmarnym cyrku, gdzie bohater mierzy się ze swoim odwiecznym strachem przed klaunami. 
Imaginaerum jest podróżą do krainy zimy i cichej nostalgii za dziecięcymi fantazjami, ale i przestrogą przed beznamiętnym oddawaniem się we władanie bajek. Znieczulica marzycieli to nowotwór, który trawi ich niezauważalnie latami, aż nagle przychodzi dzień zapłaty za lata ucieczki przed realnym światem. Podróż powrotna może być... ostatnią.

Czy warto?
Zbyteczne pytanie.
Za oknem śnieg?
Podróż do krainy wyobraźni nic przecież nie kosztuje! 



<Fragment plakatu do filmu Imaginaerum (2012)>

<Zwiastun filmu>